Jak wychowywano dzieci w polskich rodzinach ziemiańskich

Polacy zawsze bezbłędnie odkrywali zagrożenia dla swoich dzieci płynące ze strony systemu politycznego i potrafili na nie reagować. Zabierali dzieci ze szkół, organizowali szkolnictwo alternatywne. Podczas zaborów i okupacji uczyli dzieci w domach.

Rodzice stający u progu wielkiej duchowej przygody, jaką jest wychowanie dzieci, jeszcze sto czy nawet kilkadziesiąt lat temu byli z pewnością w swych wyborach bardziej swobodni niż rodzice dzisiejsi. Dokonywali ich na własny rachunek, kierując się odpowiedzialnością przed Bogiem za wychowanie potomstwa oraz zdrowym rozsądkiem. Nikt nie wmawiał im, że na pewno istnieją lepsi od nich wychowawcy, którym certyfikaty wystawia państwo. Że powinni oddać im dzieci, a sami w tym czasie „samorealizować się”, pracować, wypoczywać.

Szkoły (a także utworzone później przedszkola, żłobki) nie domagały się – jak działo się w naszym kraju przez wszystkie lata komunizmu, a nawet przez wiele lat potem – by za dziećmi jak najprędzej zatrzaskiwały się drzwi rodzinnego domu. Nie sarkano, nie pukano się w czoło, gdy zamożniejsi rodzice nie oddawali dzieci do szkół. Nie wmawiano, że pięć czy sześć lat to idealny „wiek szkolny”.

Wychowanie i edukacja domowa były po prostu regułą w polskich kulturalnych rodzinach, którym pozwalały na to warunki materialne. „Dziś wydaje się to śmieszne – pisze Michał Żółtowski, pisarz historyczny i prawnik – bowiem jesteśmy tak otrzaskani z nieprawdą (…). Fakt, że pozostawałem w domu rodzinnym, nie był rzadkością. W wielu dworach działo się podobnie. Rodzice nie chcieli rozstawać się z dziećmi przez oddanie ich na stancję. Wiedzieli, że tak solidnego przygotowania do późniejszej nauki szkolnej, jak tą dawną metodą, w żaden sposób nie osiągną”.

Ktoś do kochania

Naczelną zasadą kultury, jaką wpajano dzieciom w polskich domach sfery ziemiańskiej, była uprzejmość wobec człowieka każdego stanu. A zatem uśmiech, życzliwość, nieokazywanie wyższości, zniechęcenia czy znudzenia – zarówno wobec osób bardzo leciwych, jak i trudnego usposobienia czy niższego stanu. Także wobec pracowników dworu. Tego uczyło obcowanie od dzieciństwa z domownikami i ich gośćmi, osobami o wysokiej kulturze, kontakt z dziełami sztuki oraz unikanie trywialnych rozrywek i wszelkiej wulgarności w sposobie bycia.

Eustachy Sapieha wspomina, jak jego starszy brat, kilkuletni Lew, niegrzecznie odezwał się do stangreta Procenki (działo się to w majątku Spusza na dzisiejszej Białorusi) „i oberwał za to baty i to szpicrutą”. Angielska niania potem go, obolałego, potajemnie pocieszała, wynajdując jakieś przysmaki w spiżarni, ale i pouczała: „Nie trzeba było krzyczeć: Ja wielki pan jak wszystki diabli…”.


Stąd troska polskich rodziców w XIX i początkach XX wieku, by nauczyciele i opiekunowie ich dzieci byli ludźmi o nienagannej postawie moralnej. Domy ziemiańskie stawiały im wysokie wymagania.

Pierwsza niania w rodzinie Żółtowskich z Czacza w Wielkopolsce pochodziła z chłopskiej rodziny, gdzie nie wolno było kląć i palić papierosów. Była to młoda dziewczyna obdarzona talentem pedagogicznym, cierpliwością i instynktem opiekuńczym. W domu Żółtowskich w Godurowie nieraz słyszało się słowa wypowiadane przez kochaną przez dzieci dwóch pokoleń nianię, zwaną Padyńcią: „Bądź grzeczny, bo dostaniesz klapańcia!” (przestroga zawsze skutkowała i bez „kar cielesnych” się obywało), które mogłyby być mottem niejednego scenariusza wychowawczego opracowywanego wspólnie, przez rodziców i opiekunów – nursy, nianie, bony, guwernerów.

Eustachy Sapieha wspomina swoją nianię i zarazem pierwszą domową nauczycielkę, zwaną Miską (od ang. miss): „Miska była nam trzecim rodzicem i mimo że trzymała nas krótko i wychowywała ostro, psuła nas jednocześnie, bo nas kochała całym swym ogromnym sercem (…). Miska była wykształcona dużo lepiej niż tego wymagała praca nursy. Mówiła płynnie po francusku i niemiecku (ze strasznym angielskim akcentem), ale była też zupełnie dobrze oczytana. Bardzo wierząca i praktykująca katoliczka, nie była dewotką i nie zanudzała nas, jak to się czasem zdarza, pobożnością, ale dała nam to, co się nazywa katolickim wychowaniem. (…) Takiego sense of humour nigdy u nikogo nie widziałem i tego nas, prawdę powiedziawszy, nauczyła. Śmialiśmy się z nią codziennie, wszędzie i zawsze (…). Miała dwie życiowe pasje: kwiaty i muzykę. Uczyła nas gry na fortepianie. Podczas lekcji siedziała obok z pałeczką, którą dawała nam po palcach, jeśli robiliśmy jakiś błąd. Ta sama pałeczka była w użyciu przy stole”.

Pepunia, pierwsza niania małych Karśnickich z Karszewa, została uwieczniona we wspomnieniach Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej. Była miłośniczką książek i „umiłowanie to wszczepiła w całą naszą czwórkę. Jej zawdzięczamy pierwsze spotkanie z Trylogią Sienkiewicza, którą przeczytała nam w całości w trakcie spacerów po alei grabowej”. Z kolei ich pierwsza nauczycielka francuskiego preferowała sposób poznawania tego języka wśród zabawy. Gdy młodzież karszewska trafiła do gimnazjum, nikt z francuskim nie miał problemów.

Panna Irena Romantowska, kolejna nauczycielka dzieci Karśnickich i późniejsza ich oddana opiekunka, gdy w czasie wojny utraciły oboje rodziców, „chętnie grała z nami w serso, jeździła konno i na rowerze, powoziła zaprzęgiem, malowała kwiaty z natury i reprodukcje krajobrazów”. Udzielała się społecznie i z zamiłowaniem uczestniczyła w organizowanych przez dom przedstawieniach i „żywych obrazach”. Autorka wspomnień, późniejsza pracownica biblioteki uniwersyteckiej w Gdańsku, zawdzięczała jej „rozkochanie się w łacinie” trwające przez całe życie.

Student prawa, który uczył dwunastoletniego Michała Żółtowskiego łaciny w rodzinnym pałacu w Czaczu, był człowiekiem umiejącym wymagać w sposób atrakcyjny i miał gruntowną wiedzę ze wszystkich dziedzin. „Wkrótce stał się moim ideałem, przedmiotem miłości i podziwu” – pisał we wspomnieniach późniejszy absolwent prawa, żołnierz AK i powojenny nauczyciel w szkole dla niewidomych w Laskach.

Jak najmniej rutyny

Polscy rodzice okresu zaborów traktowali nauczanie domowe jako pierwszą linię frontu w batalii o duchową wolność swoich dzieci. Stąd nie tylko troska o dobór nauczycieli, ale też dbałość o atmosferę domu, która sama w sobie kształtowała charakter, umysł i wrażliwość dziecka. Jak najmniej rutyny, jak najwięcej nauki myślenia i dużo serca, tak brzmiała niepisana zasada wielu domów polskich o ambicjach wychowania dzieci na dobrych Polaków i katolików.

Podążano śladami św. Jana Bosco. O tym, że dom jest najlepszym miejscem wychowania i wykształcenia dziewcząt, pisał zresztą już w 1803 r. człowiek tak przesiąknięty ideami francuskiego oświecenia jak Hugo Kołłątaj, republikanin, uznawany jednak przez wielu za autorytet pedagogiczny (znienawidzony przez zaborców za antyrosyjski apel do rodaków, jaki wystosował wkrótce po wyjściu z pruskiego więzienia): „(…) edukacja prywatna nierównie jest pożyteczniejsza i naturalniejsza, gdy ją przyrównać chcemy do potrzeb wychowania kobiet. Każda matka jest najlepszą i najpierwszą mistrzynią swoich córek. Dom rodziców i całe gospodarstwo jest najprzyzwoitszą dla nich szkołą, (…) aby oderwane na czas edukacyi nie odwykły od życia domowego, aby się niem nie nudziły, będąc zwłaszcza przeznaczone iść za losem swych mężów”.

Kołłątaj uważał, że wychowanie panien w wielkim mieście, nie tylko na pensjach prywatnych, ale i w klasztorach, jest bardzo ryzykowne. Odradzał.

W drugiej połowie XIX wieku w prasie warszawskiej nie były rzadkością ogłoszenia dawane przez matki, że „poszukują dziewczynki” (w określonym wieku) „do wspólnej z córką nauki w domu”.

W organizację i przebieg nauczania domowego w domach arystokracji i ziemian z reguły bardziej angażowały się matki, choć zdarzali się wyjątkowi ojcowie, jak Stanisław Kostka Zamoyski czy ojciec Zofii Szymanowskiej, siostry wybitnego kompozytora: „Wiele czasu – wspomina ona – poświęcał papa wychowaniu i kształceniu dzieci. Był pełen młodości i życia. Uczył się z dziećmi i bawił z nimi. Urządzano nieraz teatry amatorskie, w których papa brał czynny udział i był jednym z lepszych aktorów. Pod opieką i kierownictwem papy nauka przychodziła dzieciom z łatwością. Na każde dziecinne zapytanie odpowiadał z namysłem i powagą, przy czym rzecz ujmował głęboko i rozstrzygał najrozumniej. Nienawidził samochwalstwa, głupoty i zarozumiałości. Był pełen prostoty”.

Wśród zawodowych guwernerów czasów zaborów nie brakowało przyszłych sław. Jako nauczyciele domowi – z wyboru, ale i poniekąd z konieczności – zatrudniali się Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski czy Adolf Dygasiński.

W czasie domowej nauki Konstantego M. Górskiego, przyszłego wybitnego historyka literatury i malarstwa, zatrudniono Floriana Łagowskiego, „wyjątkowej szlachetności człowieka”, jak wspominała Maria Górska. Łagowski, dobry znajomy Sienkiewicza, Prusa, Deotymy, Dygasińskiego, „podsycał zainteresowanie swych uczniów literaturą romantyczną, uodparniając ich na ducha epoki i na oddziaływanie rosyjskiej szkoły”. Gdy odchodził z dworu Górskich w Woli Pękoszewskiej, by zająć się pracą naukową, zaproponował na swoje miejsce 25-letniego młodzieńca, niedawnego powstańca styczniowego, niejakiego Trybunalskiego. Ten młody człowiek zdobywał wykształcenie samodzielnie, odsiadując czteroletni wyrok w Cytadeli warszawskiej obłożony książkami, potem zaś jako zesłaniec pracował w kopalni złota na Syberii. Mimo pewnych trudności, związanych z jego złym stanem zdrowia, młody nauczyciel zyskał sympatię całej rodziny, był bowiem człowiekiem prawym, uczciwym i szlachetnym.

W poszukiwaniu mistrza

Przygotowanie do nauki w gimnazjum także w przypadku młodych Sapiehów odbywało się w rodzinnym gronie, w domu kuzynów we Lwowie: „Codziennie, pod nadzorem dwóch korepetytorów, z Jankiem i Stachem Dzieduszyckimi, uczyliśmy się zawiłych nauk na poziomie pierwszej klasy gimnazjalnej. Były to najprzyjemniejsze studia w moim życiu. Wujostwo Dzieduszyccy, będąc rodzicami trzynastu pociech, umieli być najmilszymi wychowawcami i opiekunami całej tej czeredy, do której mnie włączyli bez najmniejszej trudności i zróżnicowania.

Pałac na Kurkowej był miejscem miłym, ciepłym, o szczególnym charakterze. Dzieduszyccy mieli głęboką religijność, miłość natury po dziadku, znanym założycielu muzeum przyrodniczego we Lwowie, wysoką kulturę i brak jakiejkolwiek postawy klasowej. Wuj Włodek (…) miał bezgraniczną wiarę w ludzi i w swej dobroci nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że ktoś mógł go oszukiwać czy wprost okradać, co różni jego kontrahenci w interesach leśnych bez wyjątku robili. Ciocia Wandzia, siostra Taty, była naszą ukochaną ciotką. Mała, cichutka, mądra, chodząca dobroć, uważała mnie za syna (…). Rzecz, którą pamiętam, to oryginalna seria Lithuanii Grottgera, której sens tłumaczyli mi wujostwo, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Z ciekawostek – świstające myszy przywiezione zdaje się z Chin przez dziadka oraz dużo skamieniałych przed tysiącami lat pni drzew, też przez tego dziadka skądś przytaskanych”.

To nie przypadek, że młody Eustachy Sapieha oddany został pod rodzinną kuratelę takich właśnie osób. Rodzice poszukiwali nie tyle specjalistów, ile ludzi prawych, osobowości, które tworzą klimat bezpieczeństwa, zaufania, szczerości.

Rodzice Konstantego M. Górskiego postanowili edukować syna w Krakowie – z powodu silnego piętna carskiego reżimu na wszystkich szkołach w Kongresówce. Na nauczyciela syna wybrali profesora Hugona Zatheya. Był on miłośnikiem kultury antycznej, znawcą literatury europejskiej, zwłaszcza Mickiewicza i Goethego, oraz dyrektorem C.K. Wyższej Szkoły Realnej (redagował także „Przegląd Polski”), ale przede wszystkim, jak wspomina Konstanty Górski, był człowiekiem, „który miał mnie wiele nauczyć, wiele dać miłości, nieraz swe serce przede mną otworzyć, którego miałem pokochać, uszanować, chcieć być mu podobnym”.

Zapewne był w tym łut szczęścia, jakie towarzyszyło młodemu Górskiemu. Ale też klimat tamtego czasu, który sprawiał, że młodzież otaczana była przez dorosłych pełną namysłu troską o zaspokojenie ich rzeczywistych potrzeb. Kilkunastoletni Konstanty zaprzyjaźnił się także z innymi pedagogami. „Jakże inaczej, wcale nie po mentorsku, odnosili się do Kocia [Konstantego Górskiego] nauczyciele gimnazjalni, profesorowie uniwersyteccy – oprócz Zatheya także Czubek, Tarnowski – ludzie zainteresowani historią, kulturą, sztuką. Ci cenili inteligencję i zapał młodego Górskiego, chętnie wciągali go w rozmowę, wprowadzali w arkana warsztatu naukowego, zachęcali do podejmowania samodzielnych prac” – pisze Irena Szypowska, autorka jego obszernej biografii, zamieszczonej we wstępie do wyboru listów Konstantego Górskiego i Józefa Weyssenhoffa.

Talent pedagogiczny, stateczność, konsekwencja i pewna twardość charakteru w kontaktach z młodzieżą męską prywatnego nauczyciela Wacława Iwanowskiego rozniosły się szerokim echem wśród Radziwiłłów, Zamoyskich, Lubomirskich i Sapiehów w latach 20. XX wieku. Matki uradziły, że wyślą synów, którym zaczynał sypać się wąs, do państwowego gimnazjum męskiego w Pszczynie, a pan Wacław poprowadzi dla nich prywatny internat i będzie ich wychowawcą.

„Profesor Iwanowski (Wacio) trzymał wszystko żelazną ręką i był przez wychowanków ogromnie lubiany – wspomina Eustachy Sapieha. – Wszyscy profesorowie bardzo go szanowali i trochę się bali. Na najmniejsze ujemne ich uwagi o nas Wacio odpowiadał atakiem prawie fizycznym. Walczył o nas jak lew, ale też po powrocie z takiej wyprawy ratunkowej dawał nam szkołę, kiedy nikt z zewnątrz nie mógł słyszeć. Poza wojskiem, takiego wyklinania nigdy nie słyszałem, litanie rozpoczynały się mniej więcej od zas… arystokratów, zgniłych nierobów i tak dalej, nie zmieniało to jednak naszego ogromnego szacunku i przywiązania do tego bardzo dobrego człowieka”.

Jako jeden z priorytetów wychowania i edukacji domowej Michał Żółtowski podkreśla kult prawdy, w jakim dorastał wśród licznego rodzeństwa. Tym, co okazało się decydujące w jego dojrzałym życiu, nie były jednak wykłady nauczycieli starannie dobranych przez rodziców czy kontakt z niejedną ciekawą osobowością pośród gości zapraszanych do pałacu w Czaczu, lecz atmosfera domu. Rodzaj rozmów, lektury czytane wspólnie przy stole, typ dowcipów, zabaw, rozrywek na świeżym powietrzu.

Kształtowali ten styl ojciec, Jan Żółtowski, prawnik, działacz niepodległościowy i ziemiański, oraz matka, Ludwika z Ostrowskich, wykształcona w Paryżu w Akademii Sztuk Pięknych, artystka i wrażliwa społeczniczka w jednej osobie oraz pierwsza katechetka swoich dziesięciorga dzieci. Milczące przysłuchiwanie się rozmowom dorosłych prowadzonym przy stole i głośne lektury powieści historycznych miały ogromne znaczenie dla układania sobie obrazu świata przez dzieci. Także żywoty świętych czytane wieczorami przez matkę.

To wszystko było owym biernym kształceniem umysłu, którego fundamentalne znaczenie tak podkreślają tomiści, a które dziś negowane jest przez zwolenników jak najwcześniejszej „aktywności” i „kreatywności” dziecka. Potem przyszedł czas wsłuchiwania się w słowa ojca, najwyższy domowy autorytet. „Miał dar rozmawiania z dziećmi o sprawach poważnych w sposób bardzo interesujący, toteż przepadaliśmy za przyłączaniem się do niego w czasie jego przechadzek”. Mama zaś, wprowadzająca dzieci w prawdy wiary, obdarzona nie tylko żywym umysłem, ale też wrażliwością i intuicją, nieraz dodawała w czasie pogadanek religijnych: „Musicie być przygotowani na czasy, kiedy przyjdą bolszewicy i kiedy będzie prześladowanie Kościoła”, albo: „Kiedy nastanie reforma rolna i wszystko stracimy”. Była pierwsza połowa lat 20. XX wieku.

Podobnie było w rodzinie Karśnickich. I tu przewodnictwo duchowe w czasach, gdy już dobiegały odgłosy nadciągających nawałnic, należało do matki, Wandy z Orzechowskich. „Nadszedł pierwszy piątek września 1939 – odnotowuje w swoich wspomnieniach Teresa Karśnicka-Kozłowska. – Mama zarządziła spowiedź i Komunię św., aby oczyścić serca i sumienia na ewentualny zły czas”.

Wymuszona konspiracja

Jeszcze w czasach zaborów zadekretowany terror Rosjan wobec uczniów państwowych gimnazjów nie przerażał młodych Polaków ze sfery ziemiańskiej. W domowym zaciszu, wśród przyjaciół, w podziemiu, które rozrastało się z każdym rokiem, polska młodzież studiowała historię i klasyków myśli europejskiej, zaczytywała się w niedozwolonej literaturze patriotycznej, czemu sprzyjali rodzice i bliscy. Zakazy bywania przez młodzież gimnazjalną w teatrach, na koncertach i balach także okazały się całkowicie nieskuteczne.

Skomplikowanej sztuki kamuflażu, skrywania prawdziwej umiejętności niezależnego myślenia oraz maskowania głębszej wiedzy wymagała w szkołach rosyjskich matura. Także polscy nauczyciele po cichu i dość skutecznie sprzyjali temu, „by uczeń umiał wyrazić to, co należało, i ukryć to, co było niepożądane. W ten sposób i nauczyciele, i uczniowie chronili się przed »kompromitacją« na maturze. Jedni i drudzy wiedzieli, o co chodzi” (pisała Irena Szypowska).

A gra szła o wielką stawkę. Egzamin dojrzałości był przepustką do dalszych studiów. Samodzielne myślenie i czerpanie obserwacji z życia przez gimnazjalistów zawsze niepokoiły zaborców i skłaniały do bacznego przypatrywania się takim jednostkom.

Jedną z form oporu przed żmudnym wkuwaniem nieprzydatnych w życiu formuł wymaganych na maturze był spisek uczniów warszawskich gimnazjów, którzy zawiązali tajną organizację w celu systematycznego przekupywania urzędnika kuratorium, niejakiego Nikolskiego, by uzyskać wcześniej komisyjnie ustalone tematy egzaminu maturalnego.

„Akcja wymagała zdecydowania, szybkości i precyzji – podkreśla Irena Szypowska. – Warszawiacy musieli nawiązać łączność z przedstawicielami wszystkich gimnazjów, przyjmować depesze i pieniądze, wyznaczać i rozsyłać kurierów. Ich »biuro« funkcjonowało już od Środy Popielcowej, a w ostatnich dniach przed egzaminem funkcjonowało dzień i noc. (…) po paru latach niezawodnego działania właśnie w roku 1879 rzecz się wydała. Nikolski został postawiony przed sąd, a następnie osadzony w więzieniu, maturzyści musieli ponownie zdawać maturę”.

Nietrudno zgadnąć, skąd pochodziła ta ambicja, by przechytrzyć rosyjskich nadzorców, oraz dobre wyrobienie konspiracyjne. W iluż domach polskich, tak jak w rodzinie Górskich, na prywatnych nauczycieli przyjmowano niedawnych powstańców lub z racji przynależności do rodziny codziennie zasiadano z nimi do stołu. W ostatecznym rachunku bowiem zawsze – także dzisiaj – to, co najwartościowsze w postawach młodego pokolenia, ma swój początek i najlepiej rozwija się właśnie w domach rodzinnych. W ich tradycjach i zwyczajach, w pasjach rodziców, ich zainteresowaniach artystycznych i intelektualnych. W ich upartym „nie” wobec prostactwa niesionego przez media i masową kulturę. W wychowawczej mądrości, czerpanej z wiary i obserwacji własnych dzieci, której nie jest w stanie naśladować nawet najlepsza szkoła.

Żaden przekaz nie ma takiej siły, jak opowieści matki i babci, gdy dzieci garną się jeszcze do ich kolan. Żadna mądrość nie zapada tak głęboko w serce, jak pogawędka z ojcem na spacerze – kiedyś na polowaniu, dziś na wspólnej wyprawie w góry. Żadna idea nie znajduje tak wdzięcznego przyjęcia w młodych umysłach i nie okazuje się tak długowieczna jak ta, którą uosabiają rodzice.

Ksiądz Walerian Meysztowicz, profesor prawa kanonicznego na uniwersytecie w Wilnie, a od 1932 roku radca kanoniczny Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej, odmalował w swoich wspomnieniach sytuację polskich uczniów elitarnego liceum w Petersburgu tuż przed wybuchem I wojny światowej. Wszyscy oni mieli za sobą lata domowej edukacji pod czujnym okiem rodziców.

Mimo że społeczność uczniowską tworzyła „biała międzynarodówka” synów ziemiaństwa i arystokracji, między Polakami a Rosjanami istniała różnica nie do przezwyciężenia.

Co się na nią składało? Z pozoru wszystko w Lycée Impérial Alexandre, jak brzmiała jego oficjalna nazwa, było eleganckie i kulturalne. Międzynarodowa obsada profesorów o sławnych nazwiskach, lekcje w języku francuskim, niemieckim, rosyjskim. Wysoki poziom nauczania, poszerzony kurs prawa (szkoła miała za zadanie kształcić elitę urzędniczą do rządów imperium). Nacisk na nienaganne maniery. W szykownych kurtkach mundurów szkolnych mocnym akcentem był czerwony kołnierz i rząd złotych guzików. Młodzi Polacy i Rosjanie rozmawiali między sobą po francusku.

Bywały jednak okoliczności, gdy ta zewnętrzna powłoka pękała nagle i ukazywało się spod niej coś zgoła odmiennego. „Raz do roku – w dzień, gdy koledzy z najstarszej klasy opuszczali liceum – wolno było pohulać. Więc wypijano wiele wódki i szampana, surowo w innych czasach zakazanych, bito szyby, rozlegały się ryki, odchodzących kolegów podrzucano na rękach i znowu pito, śpiewano, ryczano”.

Polacy nigdy w tych manifestacjach dzikości nie uczestniczyli. Trzymali się z daleka, obserwując przebieg ekscesów. „Należałoby oczekiwać, że te demonstracje naszej rezerwy i wyższości będą względem nas budzić niechęć; tymczasem wcale tego nie było: na ogół objawy europeizmu ze strony polskich kolegów były przyjmowane jako coś naturalnego. A my nabywaliśmy doświadczenia o charakterze Moskali, tych z najlepszych rodzin, i stawaliśmy się absolutnie odporni na wszelkie teorie samodierżawne”.

Aby zachować niezbędną odległość moralną od rosyjskiego internatu i by utrzymać niezależność od szkoły, Walerian Meysztowicz i jego koledzy spotykali się w wolne dni w domach dość licznie w Petersburgu osiadłej polskiej kolonii – pracowników dyplomacji, naukowców, ziemian nadzorujących przebieg edukacji swojego potomstwa. Jednym z takich domów był dom rodziny Broel-Plater, który stał się polskim ośrodkiem wychowawczym. Trzej bracia Platerowie byli, jak pisze ks. Meysztowicz, silną podstawą polskości i zachodniości w tym kamiennym ponurym mieście, choć polowanie na głuszce w rodzinnym majątku pociągało ich o wiele bardziej niż prawo międzynarodowe czy literatura francuska. „Mocno odbijali – jak większość Polaków – od petersburskiego snobistycznego sceptycyzmu”, byli bowiem „prawdziwie i szczerze religijni, jak zresztą wszyscy Polacy w Liceum”.

Poza tym, dodaje ks. Meysztowicz, „wpływy mongolskiego Wschodu, tak łatwo widoczne u Demidowów, Golicynów, Wołkońskich i innych Rosjan, natrafiały u nich – jak zresztą u wszystkich Polaków – na pogardliwy, niezwyciężalny opór; ten opór budził sprzeczne uczucia u Rosjan: z jednej strony polska zachodniość ich pociągała, mieli dla niej coś w rodzaju podziwu, z drugiej – złościło ich to, że musieli się wysilać, by zdobyć to, co Polacy posiadali z natury, bez wysiłku, z naturalnego usposobienia i domowego wychowania”.

Jeden z polskich uczniów liceum, Maciej Starzeński, o posturze osiłka, miewał wieczorową porą rozprawy z chuliganami na ulicach Petersburga, o których donosiła prasa. Czytając poranne gazety, zawsze się dziwił: „Że ci dwaj mają popękane szczęki, rozumiem: dałem po mordzie, ale że ten ma połamane żebra, kiedy ja go tylko lekko łokciem odsunąłem…”. Podczas rewolucji Starzeński na czele szwadronu kawalerii przyjechał do Carskiego Sioła, by stawić się na rozkazy cesarzowej, która była tam sama z dziećmi. „Gest – bez sensu politycznego – odruch rycerski względem kobiety, która z niego w żaden sposób skorzystać nie mogła. Ale właśnie trzeba było Polaka do takiego gestu: dla Rosjan ich »samodierżec« się skończył, gdy tylko przestał »dierżeć«, a względy wobec kobiet i dzieci nie należały do charakteru narodu”. Starzeński zginął w walkach z bolszewikami na północy Rosji.

Ogromne miasto z monumentalnymi pałacami i pomnikami, poprzecinane siecią kanałów, podsumowuje obraz Petersburga ks. Meysztowicz, „o tyle większe od Wilna, o ile leniwie płynąca szara Newa jest większa od Wilii (…). Szare gmachy. Granitowe wybrzeże. Niebo nigdy niewidoczne, zawsze zakryte niską, szarą, jednolitą mgłą. Chłód i absolutna, nigdy nieprzezwyciężona obcość”.

Polacy w swej historii zawsze bezbłędnie odkrywali zagrożenia dla swoich dzieci płynące ze strony systemu politycznego i potrafili na nie niezwłocznie reagować. Zabierali dzieci ze szkół, organizowali szkolnictwo alternatywne. Podczas zaborów i okupacji uczyli dzieci w domach. W czasach komunistycznych zakładali latające uniwersytety. Znajdują je dziś także rodzice kształcący dzieci w domu – w krajach, gdzie istnieją tradycje wolności obywatelskich, także w Polsce i w Stanach Zjednoczonych – ci ostatni przecierali szlaki współczesnej edukacji domowej.

Matka na posterunku

Oto, jak problem ten podsumowała Anna z Działyńskich Potocka, matka siedmiorga dzieci, która w swych wspomnieniach apelowała do rodziców, by jak najdłużej nie wypuszczali dzieci spod opieki i wychowawczego nadzoru. Nawet do 13.–14. roku życia. „Niech rodzice proszą Boga o światło i siłę. Niech będą mężni, niech sentymentalność odrzucą, niech w karności synów chowają, nie psując, posłuszeństwa wymagając co się zowie. A niech sobie zdają sprawę, czem jest ta wielka rzecz, która się nazywa łaską stanu. To im, stanowczo im, Bóg dawać będzie tę łaskę, jakkolwiek nie mają doktoratów z filozofii ani patentów pedagogicznych”.

Ta wybitna społeczniczka swojej epoki wywodząca się z arystokratycznej rodziny nigdy nie czuła się zwolniona z krytycznej opinii i czujności wobec nauczycieli – choć przecież żyła w zaborze austriackim, gdzie warunki edukacji były zdecydowanie lepsze niż w rosyjskim czy niemieckim – którym powierzała swoje dzieci. Wiedziała, jak niebezpieczny może być irracjonalny lęk rodziców przed nauczycielem czy fałszywy wstyd wobec jego rzekomej „wyższości intelektualnej”, „profesjonalizmu” etc. Uważała to za wycofywanie się ze swojego posterunku. Oto jej obserwacja z Krakowa, z końca lat 70. XIX w.

„Kiedyś do pana Englischa [szefa policji – E.P.P.] przyszło kilku panów z obozu konserwatywnego, ogromnie przerażonych rzekomym postępem socjalizmu między młodzieżą; natarczywie się domagali energicznego dozoru i wkroczenia w te sprawy. Pan Englisch słuchał tego dość obojętnie; wreszcie odpowiedział: »Moi panowie, policja temu nie zapobieże; młodzież musi mieć jakieś ideały, jakąś ideę, dla której pracuje i poświęca się. Zabraliście naszej młodzieży ideały patriotyczne, nie dziwcie się, że innych szuka«. Dziwnie głębokie powiedzenie i dziwne, że w Krakowie trzeba było dopiero prezydenta policji, aby dowiódł tej znajomości serca ludzkiego!”.

Dom rodzinny w polskiej tradycji ziemiańsko-arystokratycznej to wielka praca umysłu i serca ludzi dorosłych w obliczu powierzonego im przez Boga skarbu. Myśli się w nim o przyszłości na wiele lat wcześniej, obserwując własne dzieci. Zastanawia się nad ich predyspozycjami, możliwościami, talentami. Na podkreśleniu obowiązków wobec ojczyzny i wszystkich potrzebujących jako czegoś stałego, naturalnego i oczywistego opierało się wychowanie dzieci w większości rodzin ziemiańskich. Ich postawy jako ludzi dorosłych dowiodły, że było to wychowanie mądre.

Ewa Polak-Pałkiewicz

Autorka jest publicystką. Publikowała m.in. w „Arcanach”, „Powściągliwości i Pracy”, „Niedzieli”, „Źródle” i „Christianitas”. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy”. Opublikowała także książki „Patrząc na kobiety”, „Rycerze wielkiej sprawy” i „Powrót pańskiej Polski”.

Źródło:

Logo RP
https://www.rp.pl/Spoleczenstwo/301059954-Jak-wychowywano-dzieci-w-polskich-rodzinach-ziemianskich.html?fbclid=IwAR31xUElqagb7U7oywhhAGGOQiahMoGSUm0V16A58DkKFKBJxXtliQ60Ir




Udostępnij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *